poniedziałek, 16 maja 2011

"J'accuse". Tekst dla Rafała Steca.


Odpowiedź na felieton Rafała Steca zamieszczony 16 V w Gazecie Wyborczej oraz na portalu Sport.pl pod linkiem: Felieton Rafała Steca

Panie Rafale,

Pańskie teksty śledzę od kilku lat z mieszanymi odczuciami, na co składają się głównie argumenty wyłożone jakże słusznie przez użytkownika o mało anonimowym nicku krzysztof.cieslik. Przesadna tendencja do metaforyzacji i hiperbolizacji aż bije od Pańskich tekstów. Naprawdę przyjemnością dla oka i duszy byłoby zgłębienie się w Pański tekst odrzucając usilną stylizację dziennikarstwa sportowego na kulturę wyższą. Zasada dekorum, którą nagminnie Pan przekracza na kanwach swojej wirtualnej przestrzeni dziennikarskiej wyzwala we mnie nieodparte uczucie jakby usiłował Pan, zgodnie z tym co mówi klasyk, "w rzeźni wiersze recytować". Na tym chciałbym zakończyć swoją uwagę dotyczącą Pańskiego pisania.

Teraz chciałbym przejść do części merytorycznej Pańskiej wypowiedzi. Po pierwsze przyznaję Panu rację, że klub z Old Trafford jest jednym z niewielu klubów na świecie, w którym prezesi dają trenerom dogodne warunki do pracy. Ci mogą tę szansę zaprzepaścić skandalami jak chociażby Tommy Docherty, który wdał się w romans z żoną klubowego fizjoterapeuty, przez co utracił posadę. Inni nie są po prostu w stanie "wejść w zbyt duże buty" tak jak w przypadku O'Farrella. Warto wspomnieć, iż Sir Matt Busby również nie zdobył żadnego trofeum przez początkowe 3 lata swojej menedżerskiej kariery. Czy możemy teraz pomijać Besta, Edwardsa, czy Charltona w rankingach najlepszych piłkarzy świata? Przecież wynalazł ich menedżer, który na piedestale sam nie mógł się znaleźć z uwagi na zbyt dogodne warunki do pracy.
Niemniej jednak idealną statystyką obrazującą komfort pracy na Old Trafford jest porównanie ilości trenerów w powojennej historii klubu z wielką FC Barceloną. W to wliczamy również zastąpienie głównego trenera jego asystentem, co działa stricte na korzyść Barcelony (po tragedii w Monachium poważnemu wypadkowi uległ Matt Busby, a jego obowiązki przejął dotychczasowy asystent Jimmy Murphy, który dotarł z zdziesiątkowaną drużyną do finału FA Cup. Gdy tylko Busby wrócił do zdrowia, Murphy ponownie objął funkcję asystenta). Otóż po 1945 roku Barcelona zmieniała trenerów aż 44 razy, na Old Trafford zaś zmiany szkoleniowców zdarzyły się zaledwie 9-krotnie. Spojrzałbym też w ogólnym pojęciu na zmiany menedżerów w innych angielskich klubach: Liverpool - 15 , Arsenal -14, Chelsea przoduje stawce z 26 szkoleniowcami. Te dane obrazują, iż angielskie kluby traktują zmianę trenera jako ostateczną ostateczność, w Hiszpanii za to zgodnie z słynnym: "manana" pracę możesz stracić nazajutrz ;-).

Dewaluacja osiągnięć Szkota mając przed sobą te dane to czysta głupota, bo czy warunki do pracy stanowią o szkoleniowcu samym w sobie? Tym samym nie możemy oceniać 100-ki innych szkoleniowców, którym przyszło pracować w tak dogodnych warunkach, aczkolwiek nie zdobyli oni rekordowej ilości 26 trofeów w swoich klubach. Ujmując to nieco inaczej, czy możemy degradować najlepszego trenera w historii angielskiego futbolu do rangi osoby, której pomyłki dopuszczali prezesi? Wróćmy do modelu barcelońskiego, w której obecnie bryluje Lionel Messi. Czy możemy zignorować zasługi Argentyńczyka tylko dlatego, że w 2006 roku w trakcie jakże długiej rehabilitacji otrzymał wsparcie od zarządu oraz trenera Barcelony, by mógł spokojnie wrócić do zdrowia? Czy możemy teraz poświęcić część triumfów Messiego na rzecz jego cierpliwych przełożonych? Czy może cofnąć się jeszcze wcześniej i wspominać o wysokich kosztach kuracji hormonalnej, której podawany był młodzieniec? Absolutnie nie, bo głównym argumentem przemawiającym zarówno za Messim jak i Fergusonem jest ich kapitał. Warsztat oparty na doświadczeniu, pracy oraz talencie. Okoliczności, czy warunki są tylko tłem, mało znaczącym szczegółem w ich karierach.

Mam też dziwne wrażenie, że ludzie zapominają o Fergusonie przed manchesterską erą. Przecież jest on jedną z nielicznych osób w szkockim futbolu, która przełamała faworyzowana hegemonię klubów z Glasgow. Co więcej, kopciuszek z Aberdeen prowadzony przez Szkota wygrał przecież z wielkim Realem Madryt prowadzonym przez Alfredo di Stefano w finale Pucharu Zdobywców Pucharów 1982/83. 6 lat wcześniej Szkot stworzył z malutkiego St. Mirren czołowy klub szkockiej Premier League. Ferguson ma po prostu znakomitą zdolność wyciągania z klubu, tego co tkwi w nim najlepsze. Z każdą drużyną wspina się na jej wyżyny, wyciska z niej całą esencję zwycięzców. I to jest w nim najlepsze.

Wspomniane transparenty, między innymi słynne: "Three years of promises..." były bardziej spowodowane bliskością strefy spadkowej, która była głównym czynnikiem zwolnień trenerów w tym czasie. Bliska współpraca Fergiego z E. Harrissonem w 1986 zapoczątkowała napływ młodych talentów do pierwszej drużyny Czerwonych Diabłów m. in. Marka Robinsa, Lee Martina, czy nieco później Lee Sharpe'a. Brakowało jedynie zdobycia trofeum, ale zarówno sam Ferguson, jak i jego przełożony Matt Busby wiedzieli, że Fergie modeluje drużynę na styl iście manchesterski. Zdobycie trofeum miało tylko potwierdzić, iż Szkoci zmierzają dobrą drogą.

Dlatego też, że teza, iż Sir Alex Ferguson zawdzięcza w dużej mierze sukces swym szefom jest absolutnie bzdurna. Ferguson od samego początku pozostawiał na swej drużynie nieodłączne piętno swej pracy: mentalność zwycięzców, wprowadzenie młodzieży do składu oraz przeświadczenie o niesamowitej sile drzemiącej w ekipie. Stąd też Sir Matt Busby, ówczesny prezydent klubu, zapewne uśmiechał się pod nosem widząc jak Ferguson buduje drużynę oraz jak po 4 latach posuchy klub zdobywa FA Cup. Przypominając sobie start innego szkockiego menedżera w drużynie z Old Trafford, który pierwsze swoje trofeum z klubem - FA Cup (sic!) zdobył dopiero po 3 latach pracy. Historia lubi się powtarzać;

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz